Pobudka o 6-tej, śniadanie i o 7-ej jesteśmy na przystani na terenie kempingu, gdzie czekają na nas dwie łodzie motorowe – jedna dla nas a druga na bagaże: namioty, materace, niezbędne wyposażenie kuchenne wraz z produktami spożywczymi. Wpływając na teren Delty nie zapominamy o zagrożeniu malarią i smarujemy się repelentami. Rzeczy osobiste spakowane w plecaki bierzemy ze sobą. Motorówką płyniemy Thamalakane River, którą zasilają wody z Delty Okawango. Wzdłuż rzeki położone były pola namiotowe, pensjonaty i domy mieszkalne. Im bliżej Delty tym więcej było mniejszych i biedniej wyglądających zabudowań, natomiast pojawiało się na mokradłach pasące bydło domowe – krowy, osły lub muły i konie. „Pasące się” w naszym pojęciu to trochę co innego niż tam oglądaliśmy. Konie, krowy, osły stały zanurzone w wodzie po brzuchy i zajadały rośliny rosnące wokół również w wodzie . Bardzo to ciekawie wyglądało.
Wypatrywaliśmy też dzikich ptaków – kormorany, czaple czy orły - prowadzący łódź zatrzymywał ją i pokazywał nam co ciekawsze ptaszki. Po około 1,5 godzinie dopływamy do wioski Boro zamieszkiwanej przez plemię Bayei.
Lud Bayei przybył na teren Delty w 18 wieku z terenów północnych, obecnej Angoli i dorzecza rzeki Zambii, uciekając przed „łapaczami” niewolników, przywożąc ze sobą łodzie- dłubanki używane w dorzeczu Zambii.
Dla ucywilizowania obsługi turystów, teren delty został podzielony na obszary działania, przydzielane jako koncesje poszczególnym Grupom obsługujących turystów. Mieszkańcy wioski Boro jako „Okawango Kopano Mokoro Community Trust” otrzymali koncesje na teren oznaczony NG32 i mają łodzie mokoro zlokalizowane w 5 wioskach.
Mokoro – to rodzaj kajaka płaskodennego (pychówka) idealny do poruszania się po płytkich i zarośniętych mokradłową roślinnością, wodach delty. Kierowane są przez stojących na rufie, lokalnych nawigatorów-sterników (polers) za pomocą długich tyczek. Oryginalne łodzie mokoro robione były z prostych pni drzewa hebanowego lub Kigelia ale szybko się niszczyły , znacznie szybciej niż rosło nowe drzewo. Obecnie, dla ochrony drzew w delcie, zakazano ich wykonywania z tradycyjnego materiału i nowe łodzie są już wykonywane z włókna szklanego. Drzewo Kigelia Afrykańska, zwane też drzewem kiełbasianym z powodu kształtu owoców, ma też zastosowanie w ludowej medycynie. Świeże owoce mają właściwości antybakteryjne i wykorzystywane są (po zmiażdżeniu) do leczenia owrzodzeń i ran oraz stosowane przez przemysł kosmetyczny. Świeże owoce, zielone nie nadają się do spożycia – są silnym środkiem przeczyszczającym, parzącym i uważane są za trujące.
Faktycznie jest to świetne rozwiązanie, żadne inne pojazdy wodne – z silnikiem albo z wiosłami w tym terenie , zarośniętym wysokimi szuwarami, trawami a jednocześnie stosunkowo płytkimi, nie mogłyby się poruszać.
Wsiadamy po dwie osoby do mokoro wraz z podręcznym plecakiem i sprzętem foto, wykorzystując materace złożone i uformowane na siedzenie z oparciem. Każda łódka kierowana była przez stojącego na rufie nawigatora-sternika, tubylca – kobietę lub mężczyznę. Mokoro są łódkami bardzo płytkimi i przy naszym obciążeniu woda była jakieś 10 cm od krawędzi jej burty. Są przy tym bardzo chybotliwe i nieoczekiwany skręt lub ruch pasażera mógł spowodować jej wywrócenie jeżeli nie została odpowiednio zbalansowana przez kierującego łodzią. Płyniemy wąskimi kanałami wyciętymi w roślinności wodnej porastającej deltę, podziwiając mijane krajobrazy. Słońce coraz mocniej grzeje, a od wody ciągnie przyjemny chłód.
W pewnym momencie tubylcy kierują łodzie w szuwary i pokazują nam leżącego na szuwarach, śpiącego krokodyla. Wszyscy nagle zapomnieli że łódki są chybotliwe i każdy ruch może doprowadzić do wywrotki i przymusowej kąpieli , dostali „fotograficznego amoku” powstawali i zrobili sesję zdjęciową krokodylowi . Całe szczęście, że żadna łódź się nie przewróciła bo krokodyl miałby ucztę.
Nasz sternik starał się pokazywać nam różne ciekawostki nie tylko te wielkie i groźne stworzenia ale też malutkie - małą żabkę siedzącą na pojedynczej słomce. Jakoś udało nam się ją dostrzec i sfotografować . Naszemu sternikowi bardzo się spodobała jej nazwa w naszym języku – żaba, cały czas z zadowoleniem powtarzał „ziaba” i dzielił się swoją umiejętnością z innymi „żeglarzami mokoro”. Dobry słuch to predyspozycje do nauki języków. Mówił prawie dobrze, tylko trochę zmiękczał.
Po następnej godzinie pływania po kanałach wśród trzcin i szuwar dopływamy do wyspy, miejsca naszego obozowiska. Głusza totalna, nie działają komórki, nie ma Internetu. Dookoła , jak okiem sięgnąć tylko woda i bezkresne szuwary.
Rozbijamy namioty wśród drzew . Nasi gospodarze organizują toaletę .Toaleta – typu latryna wojskowa to dziura wykopana w ziemi osłonięta krzakami zorganizowana była w odległości jakieś 20 metrów za obozem. Sygnałem zajętości była wisząca na drzewie rolka papieru toaletowego – jak wisiała to szalet był wolny, jak jej nie było to znaczyło że jest zajęta. Przed wyjazdem, otwory zostały zasypane piaskiem.
Kąpiel też była możliwa w tych warunkach na wyspie bez prądu i żadnej infrastruktury, w pobliskiej zatoczce kanału, pośród szuwar i lilii wodnych o głębokości do 2 metrów. Woda ciepła jak na tę porę roku a sam fakt kąpieli w takim miejscu robił na nas wrażenie, szczególnie, że delta jest pełna krokodyli. Kąpiel po upalnym dniu była samą przyjemnością, lepsza niż spa. Kiedy byliśmy na kąpielisku i zażywaliśmy wspaniałej odnowy, kobiety tubylców rozpalały ognisko i pomagały Mondze w przygotowaniu obiadu i ciepłych napoi (kawa, herbata). Woda oczywiście brana była prosto z rzeki. Stoły zrobione z przewróconych dnem do góry łodzi mokoro. Po kąpieli ponownie smarujemy się repelentami mimo, że nie widzieliśmy zbyt dużo komarów. Przed obiadem próba pływania łodzią mokoro przez Andrzeja i Gosię, oczywiście każdy osobno. Jak było do przewidzenia, nie jest to łatwe. Po kilku próbach zakończonych kąpielą, Andrzej zatopił mokoro gubiąc przy okazji w wodzie swoje przeciwsłoneczne okulary. Gosi poszło lepiej i udało jej się przepłynąć kilkanaście metrów bez kąpieli.
Obiad i wypływamy łodziami mokoro na sąsiednią wyspę. Dopływamy po ok. pół godzinie. Na wyspie będziemy poszukiwać dzikich zwierząt. Podzieleni na dwie grupy obchodzimy z przewodnikami wyspę , wśród traw, trzciny, krzaków i drzew (akacje, figowce, palmy Phoenix, drzewa kiełbasiane) porastających wyspę. Widzimy też duże kopce termitów. Nie napotykamy żadnych zwierząt, tylko ptaszki (mniejsze lub większe). Przewodnik z drugiej grupy naśladuje głos hipopotama w ten sposób próbuje ściągnąć drugiego osobnika, który żerował po drugiej stronie kanału. Niestety nie podszedł do nich chociaż nawiązał kontakt głosowy.
Zachód słońca zastał nas wyspie i do obozowiska wracaliśmy łodziami po ciemku. Druga grupa przypłynęła jeszcze później, było już całkiem ciemno i nieco się niepokoiliśmy. Na szczęście przewodnicy znali dobrze te tereny i żadna z łodzi nie pobłądziła. Podczas wycieczki i całego naszego pobytu w Delcie, zachwycaliśmy się bliskością dzikiej natury, jaką można sobie wyobrazić. W obozowisku było rozpalone ognisko i czekało na nas jedzenie. Monga zaprezentował swój kunszt kucharski – na kolację były przepyszne pieczone w folii aluminiowej na ognisku kurczaki faszerowane warzywami.
Po kolacji część artystyczna nasi gospodarze – „żeglarze mokoro” zaprezentowali swoje tradycyjne tańce i śpiewy. Śpiewali przepięknie , najlepsze sale koncertowe pewnie mogłyby ich gościć . Tłumaczyli o czym śpiewają – jak wszędzie o wydarzeniach ze swego życia, życia wioski, o miłości i przyjaźni. Bardzo piękny i nastrojowy był ten wieczór.
Jeszcze tylko ostrzeżenia przed nocnym wyjściem z namiotu – zawsze we dwójkę , przed wyjściem z namiotu należy oświetlić teren wkoło namiotu latarką wypatrując błyszczących punktów – oczu zwierząt – żółte/czerwone to zwierzęta drapieżne , natomiast zielone to zwierzęta trawożerne. Noc minęła bez problemów, mimo nocnego korzystania z latryny.