Park Narodowy Chobe utworzony w 1967r, to trzeci co do wielkości obszar chroniony w Botswanie (ponad 10 tyś. km2), słynący przede wszystkim z jednej z największej w Afryce populacji słoni (podobno ok.100.000). Występują też: hipopotamy, zebry, żyrafy, nosorożec, bawół, wiele gatunków antylop oraz drapieżniki: lwy, lamparty, gepardy czy hieny oraz wiele gatunków ptaków. Roślinność Parku jest bardzo zróżnicowana od lasów podrównikowych, przez sawannę z kolczastymi zaroślami do lasów galeriowych w dolinie rzeki Chobe.
Wstajemy wcześniej niż zwykle bo przed nami ponad 600km drogi. Zwijanie obozu, śniadanie i o 7-ej wyjazd. Droga asfaltowa (A3), prowadzi przez porośniętą krzakami i drzewami sawannę, wśród których pojawiły się też baobaby. Po raz pierwszy bo do tej pory nie było ich w krajobrazie. Co jakiś czas mijamy wioski z okrągłymi chatami ze ścianami wyplatanymi z liści palmowych a przy drodze chodzące zwierzęta gospodarskie – krowy, kozy, osły. Po przejechaniu ok. 420 km zatrzymujemy się na punkcie kontroli sanitarnej w Nghwatshe. Wszyscy musimy wyjść z trucka i przejść przez maty dezynfekcyjne. Strażnik sprawdzał również czy w samochodzie nie pozostało jeszcze obuwie, bo wtedy i to zapasowe obuwie musiałoby być dezynfekowane. Władze Botswany bardzo pilnują aby nie dochodziło do przenoszenia chorób między dzikimi zwierzętami a bydłem domowym – kraj podzielony jest płotami na strefy sanitarne a przejście miedzy nimi odbywa się przez takie właśnie posterunki. Po następnych 200km dojeżdżamy Kasane i naszego kempingu Thebe River Lodge. Zaraz po przyjeździe przesiadamy się do samochodu Fuso marki Mitsubishi z napędem na cztery koła – z tyłu zadaszone 5 rzędów siedzeń po 4-5 osób i jedziemy na pierwsze safari po parku. Dzisiaj mamy rozbić obozowisko na nocleg w samym środku parku, wśród czyhających wokół dzikich zwierząt, znowu bez elektryczności i wody bieżącej. Jedziemy drogą gruntową przez las galeriowy wzdłuż rzeki Chobe. Ilość zwierząt jakie spotykamy, przerosła nasze oczekiwanie – na nadrzecznych łąkach widzimy mnóstwo zwierząt: stada słoni, bawołów, hipopotamów, antylop kudu i impali, pojedyncze egzemplarze żyraf, są też guźce, pawiany. Wreszcie spotykamy też drapieżniki – dwie śpiące lwice i lamparty. A właściwie lamparcica z małym (zasługa miejscowego przewodnika-tropiciela, który jedzie z nami). Drapieżniki były w dalszej odległości i dobre zdjęcia wymagały dużego zoomu. Lamparcica przestraszyła się i uciekła tak szybko, że nie wiem czy ktoś zdążył ją sfotografować. Pewnie chroniła małe. Widoki jak z filmów przyrodniczych. Zobaczyliśmy też zmumifikowane zwłoki słonia, przykry widok pewnie ze starości odszedł. To popołudniowe safari szybko minęło i zachód słońca zastał nas w parku. Przewodnik bardzo się denerwował i popędzał kierowcę, ponieważ turyści nie mogą przebywać na terenie parku po zachodzie słońca a za takie zdarzenie grozi mu utrata licencji. Tuż po zachodzie dotarliśmy do naszego obozowiska utworzonego w buszu na terenie parku. I tu spotkała nas niespodzianka – nie musieliśmy rozbijać namiotów, zostały rozłożone przez obsługę z kempingu. Wykonane zostały też szalety – krzesełko z otworem w siedzisku rozstawione nad otworem w ziemi i na to nałożona brezentowa „budka” a przed wejściem lampa naftowa! i „umywalka” tj. miseczka do mycia rąk obok wiadro z wodą i mydło ! Luksus. Kolacja przygotowana przez Monge. Wszyscy siedzimy wokół ogniska, przewodnicy opowiadają trochę o parku, przeprowadzają „ kurs BHP” tj. sami nie wychodzimy, przed wyjściem się rozglądamy czy nie widać w ciemności oczu zwierząt, kolor oczu decyduje czy to drapieżnik czy nie. Jest nastrojowo , nad nami rozgwieżdżone niebo, ognisko, wokół busz i jego dzicy mieszkańcy, czujemy się trochę jak zdobywcy Afryki. Bardzo nastrojowy i miły wieczór. Nocleg w buszu w otoczeniu takiej ilości dzikich zwierząt minął bez większych przygód. Tylko Alek, wychodząc w nocy do toalety wpadł na ostry korzeń jakiegoś drzewa i skaleczył sobie nogę. Alek miał szczęście że, mieszkał z Andrzejem strażakiem, ratownikiem, człowiekiem dla którego taka sytuacja to nic nowego. Udzielił pierwszej pomocy zatamował krew i założył opatrunek. Rana była jednak na tyle duża, że następnego dnia wracając z porannego safari na kemping zatrzymaliśmy się u lekarza, który musiał założyć kilka szwów.