Lądujemy w Kapsztadzie , mieście uważanym za jedno z najpiękniejszych miast świata, przed 16-tą tj. z 4 –ro godzinnym opóźnieniem w stosunku do pierwotnego planu. W holu lotniska wita nas słoń reklamujący likier AMARULA. Likier sporządzany jest z owoców drzewa „maruli” dziko rosnącego w północnej części RPA (Prowincja Limpopo), Botswanie (Południowa i Zachodnia Afryka). Drzewo jest w RPA pod ochroną, gdyż z uwagi na szczególne wymagania glebowe, nie jest uprawiane na dużą skalę. Owoce, koloru żółtego i wielkości piłki golfowej, zbierane są od stycznia do marca, w smaku są kwaskowate, posiadają mocny zapach, zbliżony do zapachu terpentyny zmieszanego z zapachem cytryny i alkoholu. I ten zapach ściąga zwierzęta roślinożerne, głównie słonie z dużych odległości. Chyba dlatego nazywane jest też „drzewem słoni”. Dojrzałe owoce szybko fermentują i stanowią przysmak dla zwierząt. Sok z maruli zawiera 4 razy więcej witaminy C niż pomarańcza. Mogą też być spożywane na surowo. Kora drzewa wykorzystywana jest przy leczeniu czerwonki i malarii a liście łagodzą zgagę. Ze skórek owoców robi się napój a z miąższu dżemy, galaretki, cukierki. Natomiast w pestkach znajdują się jadalne orzeszki, używane także do konserwowania mięsa. Jednak najczęściej owoce maruli używane są do produkcji napoju alkoholowego (piwo, likier). Cały nasz plan zwiedzania miasta się zawalił. Jadąc do hotelu, zatrzymujemy się jedynie w centrum miasta przed Zamkiem Dobrej Nadziei (Castle of Good Hope) , naprzeciwko ratusza. Zamek, niegdyś twierdza zbudowana przez Holendrów w XVII wieku w kształcie gwiazdy pięcioramiennej z kamiennymi ścianami o wysokości do 10m, z bastionami na końcu każdego ramienia, obecnie zamieniony w kompleks muzealny. Trudno uwierzyć, ze kiedyś stał na brzegu morza. Niestety, Góra Stołowa schowana w chmurach. Robimy parę zdjęć i jedziemy na nocleg do Ashanti Lodge. Szybkie zakwaterowanie i idziemy o 20-tej na kolacje do lokalu parę ulic dalej. Na powitanie z Afryką, zamawiamy deskę z mięsami z czterech dziko żyjących zwierząt w RPA – struś, krokodyl, antylopa i guziec. Do tego afrykańskie wino. Pyszne jedzenie. Zmęczeni wracamy do hotelu . W hotelu dodatkowe atrakcje – w trakcie korzystania z łazienki co i rusz gaśnie światło, w kompletnej ciemności niełatwo skończyć rozpoczętą działalność. W końcu ktoś się zorientował do czego służy stojąca w korytarzyku przed łazienką miotła . Otóż gdy gaśnie światło kijem od szczotki trzeba włączyć korki (automatyczny bezpiecznik) i znowu jest widno.
Jeszcze tylko na dobry początek degustacja zakupionych Żubrówek w pokoju u Andrzeja i jego przesympatycznego współlokatora Alka . Okazali się później kapitalnymi kompanami . Alek – archiwista , spokojny typ naukowca z ogromną wiedzą ze wszelkich dziedzin szczególnie historii z ciętym humorem i Andrzej – strażak , któremu buzia się nie zamyka, wysportowany , sekundy nie usiedzi na miejscu, wesoły i zawsze gotowy do zabawy. Kompletne przeciwieństwa , dwie różne osobowości. Świetnie się dogadywali i stwarzali mnóstwo zabawnych sytuacji co budowało wspaniałą atmosferę w czasie wyprawy .
Na marginesie Andrzeja poznaliśmy na wycieczce do Meksyku , polubiliśmy się i namówiliśmy go na wyjazd do Afryki . Jest świetnym kompanem, wesoły , uczynny , energii ma za dziesięciu i jeszcze nie raz w trakcie wyprawy okazało się , że wprowadzał dużo energii, śmiechu i stwarzał świetną atmosferę. Zmęczeni idziemy spać .